A jednak Szkocja nie wyszła z Królestwa Brytyjskiego (nie mylić z Wielką Brytanią).
Obserwując tutejsze przepychanki "Yes" kontra "No, thanks!" odnosiłem wrażenie, że więcej szyb jest oklejonych "Yes". Zwolennicy secesji obwieszali swoje okna niebieskimi kropkami z białym "Yes". Przeciwników wydawało się być mniej, a przynajmniej mniej się afiszowali. Idąc nawet małymi ulicami Edynburga widać było pełno naklejek na szybach mieszkań i lokali. Tu ludzie rozumieją i akceptują, że ktoś ma inne poglądy. Ba, nikomu nie będzie przeszkadzać, że powiesisz sobie w oknie flagę LGBT, zdjęcie ulubionego polityka. Brakuje mi tego w Polsce.
Gdybyśmy jednak wyszli, to nikt nie miał pojęcia co by się naprawdę stało. Może i Szkocja stoi ropą, może i ma prężną turystykę, aczkolwiek gdyby Londyn wynegocjował wysoki przelicznik Funta Szterlinga w stosunku do Funta Szkockiego, kraj mogłaby się pogrążyć w kryzysie gospodarczym.
Reasumując... nie wyszliśmy w Królestwa, co niejako jest sukcesem. Aby zatrzymać Szkocję w UK władze w Londynie, gdy tylko nabrały zrozumienia jak silny jest ruch separatystyczny, zaczęły niejako przekupywać Edynburg. Obiecano, że gdyby Szkocja jednak została, to zostałaby obsypana różnorakimi dobrami. Zostaliśmy w UK, zatem teraz Londyn musi dotrzymać słowa.
Drugim zyskiem jest bezcenna świadomość policzenia się ilu naprawdę myśli o separatyzmie. Co zaskakujące dla zwolenników secesji, oprócz Dundee (duże miasto na południu), wszystkie duże miasta Szkocji zagłosowały w większości na "No, thanks!". Dotyczy to także Glasgow, które w opinii zwolenników oddzielenia było ich bastionem.
Stał się wariant bezpieczny. Nie stało się nic, a Szkocja zyskała.